Z Karlem-Anthonym Townsem nigdy nie jest łatwo. Każdy przełom w jego karierze wydaje się kończyć potknięciem. Gdy osiągnął poziom All-Stara w Minnesocie, drużyna rozpadła się po konflikcie z Jimmym Butlerem. Gdy zdominował Nikolę Jokicia i pomógł Timberwolves wygrać największą serię play-offów w historii klubu, w kolejnej rundzie dosłownie „przestrzelał” Minnesotę z trzech pierwszych meczów przeciwko Dallas. W tegorocznych finałach Konferencji Wschodniej w barwach Knicks zdobył 35 punktów w Game 1, tylko po to, by w Game 2 dać się bezlitośnie ogrywać Tyrese’owi Haliburtonowi i długo siedzieć na ławce.
Tak właśnie wygląda kariera Townsa – niesamowity potencjał, który zawsze niesie ze sobą ryzyko rozczarowania. W pierwszych trzech kwartach trzeciego meczu przeciwko Pacers ten schemat się powtórzył: tylko 4 punkty, 4 faule, 4 straty. Wszystko wskazywało na to, że Knicks zaraz się rozsypią, a pytania o sens ściągnięcia Townsa za wysoką cenę – wrócą z pełną mocą.
Ale nadszedł czwarty kwartał. I wtedy Towns, nie wiadomo skąd, eksplodował.
Gdy Jalen Brunson utknął w problemach z faulami, a skład Knicks został przemodelowany przez konieczność sięgnięcia po Delona Wrighta, odpowiedzialność ofensywna spadła na Townsa. I ten, choć przez trzy kwarty niemal niewidoczny, zdobył 20 punktów w ostatnich 12 minutach. Knicks odrobili 10-punktową stratę i odnieśli zwycięstwo, które uratowało ich sezon.
To nie był idealny mecz Townsa. Przez większość spotkania wyglądał na zagubionego, a Game 1 – choć zakończony porażką – był w jego wykonaniu bardziej kompletny. Ale to była najważniejsza chwila w jego dotychczasowej karierze w play-offach. Moment, który może zmienić jego narrację w oczach kibiców Nowego Jorku.
Tego typu występów właśnie oczekuje się od zawodnika zarabiającego maksymalny kontrakt. Knicks wiedzieli, że biorąc Townsa, muszą zaakceptować jego niestabilność – faule, straty, błędy w obronie. Ale też wiedzieli, że potrafi dać taki wieczór, który może zmienić bieg całej serii. W niedzielę dał.
Knicks wciąż nie odzyskali przewagi własnego parkietu. Do finałów NBA jeszcze daleko. Ale dzięki czwartkowi Townsa – wciąż żyją. I jeśli zapłacili za to kilka strat i błędów w obronie, to chociaż tego wieczoru, cena była tego warta.