Jednym z największych tematów sezonu 2024/25 w NBA była nieoficjalna próba znalezienia nowej twarzy ligi. LeBron James i Stephen Curry powoli schodzą ze sceny, a nowy bohater, wokół którego można budować narrację NBA – taki jak niegdyś Jordan, Magic, Bird czy Kobe – jeszcze się nie wykrystalizował.
Ale jedno jest pewne – liga znalazła swojego idealnego złoczyńcę. I jest nim Tyrese Haliburton.
Na pierwszy rzut oka nie ma w nim niczego, co budziłoby niechęć. Nie ma żadnych skandali poza boiskiem, nie jest brutalem, nie symuluje. Ale na parkiecie? Jest istnym showmanem – potrafi w jednej chwili złamać przeciwnika inteligencją, a w następnej rzucić trójkę z dziewiątego metra i zatańczyć na jego grobie.
W meczu nr 2 serii z Knicksami Haliburton wykonał legendarny gest „duszenia” Reggiego Millera – i to w samym środku Madison Square Garden. Po meczu przyznał, że trochę żałował… bo „zmarnował” gest na rzut dający remis, a nie zwycięstwo. To cała esencja Haliburtona – prowokator z uśmiechem, który kocha dramatyzm, napięcie i momenty, które tworzą legendy.
W czasach, gdy NBA jest pełna koleżeństwa i przyjaźni między graczami z AAU, Haliburton idzie w zupełnie przeciwnym kierunku. Ma mentalność „ja przeciwko wszystkim”, a jego historia to idealna narracja underdoga: niedoceniany rekrut z liceum, oddany przez Sacramento, wyśmiewany po selekcji do Team USA. W ankiecie „The Athletic” został nawet uznany za najbardziej przereklamowanego gracza ligi – kompletnie bezpodstawnie.
Ale to tylko dolało oliwy do ognia.
Haliburton nie gra jak typowy gwiazdor. Nie zdobywa 30 punktów na mecz w efektownym stylu. Czasami ma 5 punktów, a mimo to jest najlepszy na parkiecie – jak Draymond Green, ale z większą finezją i humorem. Ma zupełnie inną wizję gry i jest o krok przed wszystkimi.
W końcówce meczu nr 1 serii z Knicksami to on, nie kto inny, zrezygnował z łatwego rzutu na remis, zobaczył, że pod koszem nie ma miejsca, wycofał się i… trafił trójkę, doprowadzając do dogrywki. Tego typu decyzje podejmuje tylko ktoś, kto jest lodowato spokojny, nawet gdy zegar odlicza ostatnie sekundy meczu.
To właśnie tacy gracze doprowadzają fanów rywali do szału. Potrafią zrobić to, czego nie potrafią ich ulubieńcy – i nie zapominają, by im o tym przypomnieć.
NBA to spektakl. Potrzebuje nie tylko bohaterów, ale i charakterów drugoplanowych, którzy kradną show. Tyrese Haliburton nie stara się być LeBronem czy Jordanem. On wie, że nigdy nie będzie „twarzą ligi”. Ale wie też, jak być tą postacią, której nikt nie zapomina – nawet jeśli nikt jej nie kibicuje.
I może właśnie to jest najbardziej potrzebne NBA – nie kolejny heros bez skazy, tylko ktoś, kto wnosi dramatyzm, napięcie i rozrywkę. Haliburton jest jak stworzony do roli czarnego charakteru w tej wielkiej operze mydlanej, jaką jest profesjonalna koszykówka.